Nadzieja, musimy zawsze ją mieć, czyli Irena w Teatrze Muzycznym w Poznaniu

 


    „Irena” to spektakl, który porusza trudne tematy. Wojna, ratowanie Żydów z getta czy podejmowanie ekstremalnych wręcz decyzji. Teatr Muzyczny w Poznaniu udowodnił już jednak, że trudnych tematów się nie boi. Jest to także opowieść o zwykłej kobiecie, która kochała, pracowała, bała się i postanowiła działać widząc krzywdę innych ludzi. W trudnych, ogarniętych wojną czasach pozostała człowiekiem, co zrobiło z niej bohaterkę. „Irena” aż kipi od emocji, chwyta za gardło, wzrusza.

    Irenę Sendlerową poznajemy jako starszą panią, która spotyka Williama Greena, którego uratowała z getta jak był dzieckiem. Podczas przedstawienia mamy szansę zobaczyć parę scen z życia Ireny. Są one głównie prezentowane jako wspomnienia głównej bohaterki, przez to są trochę poszatkowane. To tak jak starsza osoba opowiada historie ze swojej młodości. Nie będzie pamiętała wszystkiego i w taki sposób przedstawione zostało życie Ireny Sendlerowej w tym przedstawieniu i mi to pasuje. Poznajemy także jej współpracowników (Magdę, Jana, Jagę), narzeczonego Adama, szmalcownika Jurka oraz panią Grinberg z synem Ickiem, któremu Irena pomaga uciec z getta. Dobre jest to, że pokazano, że Irena nie działała sama. Że aby wyprowadzić dzieci z getta potrzeba była praca zespołowa i bardzo duże zaufanie.

    Byłam na tym spektaklu już dwa razy, przez co miałam okazję widzieć już większość obsady. I muszę stwierdzić, że nikt nie odstaje, wszyscy mi się podobali. Chociaż może nie powinnam mówić, że podobał mi jest Jurek szmalcownik. Bo jak to? Ciemny charakter? Ale rola Bartosza Sołtysiaka jest bardzo dobrze zagrana. Jako cwaniaczka, który postanowił sobie dorobić na wojnie krzywdząc innych.  Niech będzie więc, że podobała mi się kreacja aktorską, ale Jurka nie lubię. Jego się nie da lubić. Oko przykuwają również nowe twarze w szeregach teatralnego zespołu, czyli Urszula Laudańska i Aleksandra Daukszewicz, które wcieliły się odpowiednio w Magdę i Jagę. Nie znaczy to, że Joanna Rybka-Sołtysiak i Katarzyna Tapek, które wcielają się w te same role były jakieś słabsze. Po prostu widziałam je już parę razy w innych spektaklach i wiem, że nie schodzą poniżej pewnego poziomu, wiem czego się po nich spodziewać. A w przypadku Urszuli Laudańskiej i Aleksandry Daukszewicz było to moje pierwsze spotkanie w roli innej niż epizodyczna. Można też zobaczyć bardzo emocjonalne kreacje Adam, czyli narzeczonego Ireny, w którego wcielają się Radosław Elis i Marcin Wortmann. W przypadku tego drugiego, to moje pierwsze spotkanie z bardziej liryczną wersją i jest ona tak samo genialna jak rockowe wcielenia, które miałam już szansę zobaczyć.

fot. Dawid Stube


    I na końcu crème de la crème tego spektaklu jakim są kreacje aktorskie Anny Lasoty, Judyty Wendy i Oksany Hamerskiej. Pani Grinberg w wykonaniu tej pierwszej jest przedstawiona w bardzo emocjonalny sposób. To słychać nie tylko w wykonywanych piosenkach. Scena spotkania z Ickiem po wojnie to jest majstersztyk. To wzruszenie w głosie, łzy w oczach. Cudo. Główną i zarazem tytułową rolę kreują Judyta Wenda i Oksana Hamerska. Mają o tyle trudne zadanie, że kreują zarówno młodszą wersję Ireny, jak i starszą. Obie panie w genialny sposób odzwierciedlają kontrast pomiędzy tymi dwoma wcieleniami. Z jednej strony przygarbiona staruszka z zachrypniętym głosem przywiązana do wózka, z drugiej dziewczyna pełna energii i empatii. Zarówno Oksana Hamerska jak i Judyta Wenda nie kreują postaci Ireny Sendlerowej tylko na moment spektaklu stają się nią. Nie sposób mi na ten moment powiedzieć, która z tych pań bardziej mnie przekonała. Ich gra się może trochę różni, ale obu panią wierzę tak samo. To trzeba przyjść samemu do teatru i porównać obie kreacje.

fot. Dawid Stube

    Irena pokazana jest jako człowiek z krwi i kości ze swoimi lękami, zauroczeniami, błędami. Podoba mi się, że udało przedstawić się Irenę Sendlerową bardziej ludzką, a nie jako pomnik bez skazy jak to my Polacy mamy w zwyczaju. Samo przedstawienie jest krótkie. Zamknie się w dwóch godzinach razem z przerwą. Do tego (jeśli dobrze policzyłam) jest tylko 12 piosenek. Nie ma jakieś zbiorówki z dużą choreografią, ale za to każdy z tych utworów jest naładowany emocjami. Utwory są melodyjne, chwytają za gardło i utykają w głowie. A „Nadzieja”, która jest numerem otwierającym spektakl, w wykonaniu Oksany Hamerskiej i Anny Lasoty jest po prostu przepiękna. Już podczas prezentacji tego utworu jako zapowiedzi „Ireny” podczas Muzycznego Otwarcia Lata miałam ciarki, a podczas przedstawienia to wybrzmiewa jeszcze mocniej. Te harmonie, te emocje, ten chór dołączający się pod koniec utworu, ta muzyka, która do dziś nie może mi wyjść z głowy. Coś wspaniałego 😍.

fot. Dawid Stube

    Zachwycające w tym spektaklu jest to, że wszystko ze sobą współgra. Scenografia Damiana Styrny, wizualizacje Eliasza Styrny i kostiumy Anny Chadaj wydają się narysowane tą samą ręką. Ręką dziecka. W dodatku ciekawym rozwiązaniem jest scenografia ukryta w podłodze. Kostiumy są pięknie dopracowane, a sukienka pani Grinberg to już jest w ogóle prześliczna z wielkim sercem na piersi i odchodzącymi od niego naczyniami krwionośnymi. Do tej konwencji znakomicie pasuje też makijaż aktorów. Wielu z nich na twarzy ma kreski, Jurek szmalcownik jest tak „narysowany” na twarzy jak rysuje się złych bohaterów, pełen przekreśleń i dodatkowych kresek co ma sprawić, że jest jeszcze bardziej szpetny, a ślady po łzach pani Grinberg widać aż w tylnych rzędach.

    „Irena” to jest piękny, wzruszający i potrzebny w dzisiejszych czasach spektakl. Z pięknym przesłaniem, że trzeba mieć nadzieję, że przyjadą lepsze czasy i że należy pozostać człowiekiem, gdy są one trudne.

Komentarze